Strona:PL Waleria Marrené-Dwoista 035.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pani Zofia była poważniejszą niż zwykle.
— To ma znaczyć — szepnęła dobitnie — że Alfred nie otrząsł prochów ze swego obuwia jak to przypuszczałam, że trwa przy swoich zamiarach, a choroba hrabiny jest moralną torturą, która ma złamać opór Stefanii.
— To być nie może! — zawołałem chwytając jej ręce, jak tonący chwyta zbawczą linę — to byłby sposób niegodny.
— Godny czy nie, jest bardzo skuteczny.
— Więc pani sądzi?...
— Nic nie sądzę, widzę.
Przyłożyłem ręce do czoła, czułem że mi się w głowie kręci.
— A ona, ona Stefania?
— Uledz w końcu musi. Nie może przecież brać na sumienie choroby, może śmierci babki; a zresztą cóż ją broni od tego małżeństwa?
— Co broni!
Pani Zofia patrzyła mi w oczy badawczo, uporczywie.
— Ależ ja ją kocham jak szalony.
— Czyś jej pan to powiedział?
— Czyż mogłem to uczynić? Ona to odczuła, ona wie iż należę do niej.
— Nie trzeba się na to spuszczać.
— Więc mów jej pani o mnie, mów jej to wszystko co jest prawdą. Wszak widzisz iż nie mam nawet możności zobaczenia jej choćby zdaleka, choćby na minutę.
Odeszła wstrząsając głową, spłoszona otwarciem drzwi na górze. A gdy oddalała się po wschodach, zdawało mi się że ostatni promień nadziei znika mi z przed oczu.
Miała słuszność, po tysiąc razy słuszność. Byłem szalony, mówiłem Stefanii o wszystkiem, tylko nie o tem, co przepełniało mi piersi, jak gdybym miał przed sobą czas i swobodę, jakbym nie powinien korzystać z każdego momentu, nie wiedział jak zazdrośnie czuwają nad nią, a teraz było zapóźno. Szalony, po tysiąc razy szalony!
Całą noc snułem gorączkowe zamiary, to chciałem biedz do Stefanii, roztrząść służbę, dostać się do niej i błagać aby miała litość nademną, aby pamiętała że jest serce, które jej się oddało na łaskę i niełaskę, że ona zdeptać go nie ma prawa. To znów stawał mi przed oczyma