Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom I 227.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jaś, zalękniony, przystanął i począł prędko zaprzeczać.
— Co mówicie! Ja do roboty... Ani mi sie śni o jakich sądach! Musiał was ktosi zcyganić. Bo ja z nikim nie mam zajścia, ani żadnych sporów. A choć mam żal, to... wybaczcie i nie dziwcie sie niczemu na świecie.
Długo za nim Franek patrzał.
— Ten sie nie poskarży...
Zawrócił potem pomału i poszedł roztoką w górę, nie myśląc nad tem, dokąd idzie.
W całej roztoce pełno było słońca i rozpalonej mgły, przejrzystej, białej. Powietrze drżało, jako struny cienkie, z siwych płomieni, rozpięte na wietrze. Nużyła oczy jego ta jasność rozlana wokół, podobnie, jak zwierciadło śniegów, w którym się przeziera słońce; gorąc, idąc od zbóż i koniczyn, wiał parnym, dusznym wiatrem w idącego. Począł się obzierać w koło, czy nie dojrzy smreka, pod którego chłodzącym cieniem mógłby złożyć głowę. Ale napróżno wypatrywał oczy; musiał iść dalej.
Niezadługo wszedł w gwarne osiedla. Uderzyły go naprzód krzyki bitych dzieci, potem płacze i klątwy i nawoływania. A to wszystko tak wyraźnie odciskało się na jego mózgu, że za każdym głosem prawie czuł ból i ukłucie. I dziwił się niepomału, że mu się tak za jedną dobę mocno zaostrzył słuch. Wczoraj jeszcze