Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom I 225.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

to z gorszą krzywdą i większym lamentem. Temu brat zesiekł potrawę i jeszcze go pobił; drugiemu wydana córka ukradła krowę z obory i przyszła go żałować przy ludziach, że go takie nieszczęście spotkało; a inszemu znów sąsiad taką złość wyrządził, że poobrywał wierchy smreczkom jego, aby od ziemi nie odrosły.
I lała się ta rzeka mętów szeroką roztoką, a koło niej przykopami odpływały łzy...
Zdawało się, że ustanku nie ma i nie będzie tej strasznej procesyi ludzkiej.
Szły gromady tak zajadłe, tak nienawistne sobie, że widziało się, iż do końca świata żaden trybunał ich nie zgodzi; osiedla całe, powadzone z sobą, które się drogą wadziły bez przerwy; zwaśnione rody, skarżące się wzajem o jednoraźne pobicie, a tak oślepłe w zawiści ku sobie, że cała droga ich do sądu była jedną bitką, jak powiadały ślady krwi ostałej na dużo ostrych skałach. A za tymi falami, pieniącemi się złością okrutną, szły: dzieci, winujące swoich własnych ojców, pasierby, wołające o pomstę do nieba, ojcowie, przekleństwami darzący swych synów, i matki, skarżące się tak cicho, żałośnie, jak wiatr opłakujący liści na jabłoni...
— Piekło!... — zawołał Franek i zasłonił oczy.
I tak pozostał w tym bezruchu niemym, aż płacze zcichły, głosy poginęły i nie było sły-