Przejdź do zawartości

Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom I 207.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

A niepokój po nim szedł, jak mróz po rzadkim drzewie. A wreszcie począł drżeć na całem ciele, wstał wolno z ławy i zawołał:
— Hanka!
W głosie jego był przestrach i groźba zarazem.
— Hanka!! — powtórzył głośniej, aż echo zatrzęsło ścianą.
Ale mu nikt nie odpowiadał. Hanki nie było w chałupie.
Ledwo Rakoczy wyszedł za osiedle, przypadła ku niemu, zdyszana, i poczęła mówić prędko, idąc koło niego.
— Nie bój sie, nic sobie z tego nie rób, co gadają. Oni ino tak straszą, a po cichu, to inaczej myślą. Czy ja to nie wiem, nie patrzę sie codziennie w ich oczy? Srogość mają na licach, a łagodność w sercu... Dużoby sie ten pomylił, ktoby ich ze słów sądził.
— To nie były słowa puste...
— Skądże możesz wiedzieć? A choćby i naprawdę tak postanowili, to jeszcze wieko nie zapadło. I strachu dużego nima. Przecie oni tu wiekować nie będą. A zresztą, czy ja ich to mam koniecznie słuchać? Kiedy oni tak rządzą mną, to ja też będę nimi rządzić...
Biegła prawie, by nadążyć jego długim krokom, i nie zatrzymując słów, mówiła dalej:
— Musisz sie zaraz o wypłat dopomnieć, jak