Przejdź do zawartości

Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom I 189.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Czasem sie nazbiera złości, nie wiedzieć, kogo już winić. Wtedy człek i wiatrom grozi...
— Bywa i tak, bywa...
Przyszedł bliżej, odkrzypnął i sparł się na drzewie. Przyjrzał mu się Franek lepiej, bo go rzadko widywał i zdala. Mało go znał, wiedział jeno, że go ludzie zowią Drozdem, jako: że z natury swojej wodnemu drozdowi blizki, bo nad wodą przesiaduje, rybami się żywiąc. W pierwszej chwili zauważył jego zwrok odmienny. Miał małe oczka i nie patrzał, jak drudzy, przed siebie, ale w głąb, wewnątrz siebie kierował wejrzenia. Promienie z ócz nie wybiegały, lecz się cofały, jak odbite od niewidzialnej jakiejś tafli. Stąd oczy szkliły się podobnie z wierzchu, jak ziarna zimnego kwarcu. I głos jego był dziwny: jakiś stłumiony, suchy, podobny temu, jaki się słyszy zblizka, gdy kamienie spadają po skale. Gdy mówił, zajmowało go wszystko dookoła, a najmniej to, co mówi, lub kto gwary słucha. Taki się widział Frankowi ów człek, Drozdem zwany, nie dosięgający piersi chłopa swoim przykrótkim wzrostem.
Sparł się na drzewie pomaleńku i zaczął po chwili:
— Dyć tak... Sprawiedliwie gadacie, moiściewy. Zgniewa czasem, zezłości, choć taka chudzina. Żeby to co godnego było, nie powiem, ale młodziak nieduży, nie warty zachodu. Wlazł