Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom I 186.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nieprzyzwyczajone oko — szepnął. — Po ziemi jeno ślizgać umie. Ale paręnaście djabłów zjadł, kto nie udoła dojść do wierchu! Raz trzeba poczuć, kto mocniejszy: ja, czy wszystko insze. Onoby mnie tak przygniotło, jak robaka w mule. Zwali sie, jak góra piasku i poczyna gnieść. Zasypuje oczy, gardło — człek pluje, jak przed urokiem; nie sposób odżegnać licha. I zatrapiłoby... Nie ulegnę i nie dam zwątpieniu przystępu!
Potrząsł głową, jak źróbek, kiedy się z toni na brzeg wydobędzie.
— Krępowali mi ręce, nogi, trzy lata życia wzięli marnie, a przeciem nie osłabł. Nie zgryzła mnie ta niewola, choć kąsała rdzą. Osierocili z praw i obrali z wolności wszelakiej, ale jest jeszcze pole w mojej duszy, gdzie nie postał oczyma nikt, bo nikt nie śmie spojrzeć w to urwisko... Dzieli je wieczna przepaść od praw tego świata. Na to pole nikt z ludzi nie nałoży podatku.
Pewność jasna spływała zwolna w jego serce, jak światło szczeliną wązką w zaciemniony dom. I stało mu się dużo widniej, raźniej i weselej. Rozpatrzył się dookoła i zatrzymał dłużej oczy w osiedlu Sołtysów. Z chałupy Suhajowej szedł gwar, zdawało się, że potok w dole tak bełkoce.
— Zeszli sie ojcowie rodów i rajcują sami.