Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom I 175.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

spojrzał na nią prędko, ale tak dziwnie, jakby to nie był jego wzrok. Za chwilę, w której, widać, bronił się czemuś, co go zlękło, szepnął:
— Pytasz sie, kany mój dom...
Wstał i przeszedł parę razy po izbie dokoła, potem wrócił, ujął obie dłonie Hanki i, ździwionej, serdecznie popatrzał w oczy...
— Jesteś moją! I nigdy już mnie nie opuścisz... No powiedz, Hanuś, tak?
— Ino sie staraj o to, com ci powiedziała...
Siadł przy niej, przysunął wino i uprosił ją, że nadpiła. Sam dopił do dna, odstawił i oparł głowę na dłoni.
— Bo, widzisz, Hanuś, mnie od jakiegoś czasu dziwny niepokój prześladuje... Bronię sie temu, jak mogę, nie daję przystępu, ale zwalczyć nie porada. Chodzi, jak cień, zdaleka i nie ustępuje. Pytasz sie, co to takiego. Czy ja wiem? Zmora jakaś... Może to i nazwy nie ma, bo nie widać nikany, a jest. Jakby człek nie odganiał, toby sie na śmierć zadumał. Taką ciężką chmurą zwali i obsiędzie myśli. Zlatują sie nieraz chwile po cichu, jak sowy, i taki czynią postrach w sercu, jakżeby już śmierć wnet nadejść miała. Tak trwożą, tak niepokoją, tak mnie z jarmarku życia wywołują. Ale jak se pomyślę, że jest naród boży, a w tym narodzie jest ktoś, co mnie czeka, i ktoś, co nigdy już mnie nie opuści...
W te razy Hanka wyrwała mu dłoń swoją,