Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom I 170.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

naród zgruchnął się pod ratusz i patrzył, jak na widowisko, z trwożliwą uciechą.
Ustało zwolna wrzące kotłowanie. Naremny zapał bijących się przeszedł, ale zaciekłość nie osłabła; poczęła się zawzięta walka w pojedynkę, chytra i pełna podstępów. Potaczkowie padali, jak podcięte drzewa; straszni jedynie w gromadnej zawiei, nie umieli nijako bić się po jednemu. A Sołtysi, obrotni, porozdzielali ich zwartemi ścianami, nie dając się skupić, i osaczyli każdego, jak, nieprzymierzając, gromada psów zajadłych osaczy dzika w gęstwinie. Widać było zdaleka, że Potaczki słabną; mało ich było, a co chwila to któryś się tracił. Nikt im nie szedł na pomoc. A Sołtysów przybywało coraz to więcej. Zbiegali się, zwoływani z całego jarmarku, i wnetby stanął do bitki cały prawie ród.
Na to zjawił się Rakoczy.
Widzieli go już zdaleka, jak szedł płomieniem przez tłum. Przedarł się przez gęstwię ludu i spadł na bijących się, jak jastrząb na koguci drób... Począł prać chłopami o ziem, jak snopkami zboża. W mig się uwinął z gromadą. Nie wyszło chwili, a rozeprał zwartą kupę na wszystkie strony.
I, nie dając onym czasu opamiętać się, zawołał:
— Czyście już tak doznaku zgłupieli, czy co?! Bieda was bije, nędza młóci — to wam