Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom I 164.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To nasz ociec, opiekun prawdziwy!
Poczęli pić jego zdrowie, najpierw między sobą, a potem całą gromadą siedzącą na ławach. Suhaj pojaśniał, widział dobrze, kielu ma przyjaciół. Wyniósł arak i częstował dookoła stołu, poił wszystkich, nie bacząc już, kto bliższy, kto dalszy. Wszystkich jednako szanował, zachęcał i prosił. Rozpowiadał przytem głośno o swoich utrapieniach, jakie przechodził dla gminy przez tyle roków.
— Za to mnie dziś zaufaniem boją się obdarzyć...
— Kto sie boi? — zawołali gromadnie od stołu. — Takiego tu nie uświadczy! My wszyscy za wami!
Poczęli się ku niemu przytaczować, bo już pijani byli setnie i całować po rękach, powiadając, że go do śmierci nie opuszczą.
— Ino wy nas, ojczaszku, nie opuśćcie... Bo co by naród bez was począł? Brońcie nas i opiekujcie, pokiela ino zdolecie, a my za wami wszyscy do jednego! Niech skrepnie, ktoby was nie słuchał!
Jęczała izba, jak jedla wypróchniała wewnątrz, gdy o nią wiatr uderzy naremny i mocny. Jednych rzewność ogarnęła, płakali po cichu, a drugich zapamiętanie takie, że pili na umór.
— Abo jest na świecie miłość, abo jej nie ma!