I bronił ich w sercu swojem przed najgorszem złem.
Dumał o tem, idęcy, i upewniał rozum, że musi być w sercu jego cygańska przegroda, bo inaczej, cóżby go tak ciągnęło, jak do swoich.
— Nazywają nas na wsi cygańskiem plemieniem. Ha, kto wie, co ta moi ojce kany porabiali... Wiekami zaszło, i pomarli, nikt sie już o tem nie dowie.
Zbaczył, jak ludzie prześmiewali rodowe ich miano.
— Rakoczy, hm... Po prawdzie, trochę to nieswojo. Czemu, na przykład, nie Lacki?
Ale zaraz zmiarkował, że to wszystko jedno. Taki baran strzyżony, jak i ogolony. O czem on też ino nie myśli! Oderwał się wnet od tych przedumywań, co mu się tem łatwiej dało, że dochodził wierchu i spodziewał się obaczyć kogo z tamtej strony.
Wyszedł — obejrzał się w około... ani żywej duszy! Ino orzeł kołuje nad czołem Turbacza. Począł teraz powątpiewać, czy tą drogą poszły. Ale zawracać stąd już nie czas. Odetchnął chwilę i poszedł po wierchu Kotlarki.
Stąd wiodła droga na Turbacz, ujeżdżona, gładka. A choć po równej szedł wyżynie, nie było mu lekko. Żal znowu go nawiedził i przygniótł skałą serce. Obejrzał się na Tatry, ale już dziś nie były takie groźne. Nawet zmalały
Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom I 156.jpeg
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.