Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom I 151.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Rakoczy stanął, przetarł oczy, które pot zalewał. Nijakiej mgły, ni obrazów, ni cmentarza blizko... Zdało mu się jeno, widać; a przecie, gdyby kazano, wahałby się przysiądz, że tej mgły i tych obrazów nie widział na oczy.
— Kto wie, może to ich duchy potracone tak wojują we mgle, kiedy ciała ich tymczasem wleką się na cmentarz... Oj, Chochołowscy! Mogliście wy już nie wracać do swoich dziedzin — trupami.
Długo jeszcze wolne dumy plątały się koło tych postaci widzianych pod ratuszem. Aże nareszcie serce jego, skąpane w dolinie słońca i rozświeconych zbóż, pozbyło się zalatujących od zaświata smutków, tem ławiej, że i własne nieuśpione strzegły.
Rakoczy dość nierzadko pozierał ku Turbaczowi, to na bliższe wierchy, to na dół, jakby się spodziewał ujrzeć kogo i poznać z takiej oddali. Widział w dolinie ludzi zdążających ku miastu, ale ci już zdaleka wyglądali obco. Po za tymi nic, nikogo, nawet zająca w polu.
— Coby ci czekała! Poszła z całą kompanią i ani pomyśli, że tam może ktoś sam idzie...
Pocieszał się tym, że, idąc wartko, dojdzie kompanji, która w cieniach odpoczywa nieraz i godzinę, a wtedy powie Hance! Choćby jej nawet przykro było słuchać...
— Niechta. Niech nie ucieka przedemną...