Przejdź do zawartości

Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom I 137.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kłębiła się zwolna; zdawało się, patrząc z nieba, że to nieprzeliczone stado czarno-stręczystych owiec, zegnanych w ciasny wąwóz, tłoczy się i kłębi.
Niedaleko furtki, w zagłębieniu wązkiem cmentarnego muru, stał Franek Rakoczy. Fala go wyniosła i wypchnęła na brzeg; nie miał już ochoty płynąć dalej, przywarł plecami do muru i oparł się przemocnej sile żywiołu. Ani drgnął, jak się żywa ściana ludzi o niego ocierała. Stał mocno, jak pień wysoki wierzby, wyrosłej na brzegu; rwąca woda podmuliła brzeg, zabrała ziemię, lecz pnia nie mogła ruszyć, bo korzeniami wrósł do skały i trzyma się mocno. A jak podczas powodzi rzecznej fale wynoszą na ramionach, okrytych pianą, spróchniałki wierzb i młode drzewka i ostawiają je koło pnia przy brzegu — tak z tej powodzi cmentarnej narodu wynosiły fale często zgrzybiałe kobiety, dzieci i niedomorki, ostawiając je przy Franku w zagłębieniu wązkiem. Wnetby go ta rzeka ludzka doznaku zamuliła. Na szczęście procesja się skończyła i chorągwie pochylały się, znikając we drzwiach kościelnych.
Franek, choć sięgał ponad głowy ludzkie, stojąc na miejscu wyższym od cmentarza, wspiął się jeszcze na palcach, by znaleźć niewiasty swoje, które mu się straciły sprzed oczu i utonęły w ciżbie. Rozpoznałby je może po chust-