Przejdź do zawartości

Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom I 118.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wszyscy poczuli w sercach swoich, że ich owiało dziwne tchnienie. Coś, co zapiera oddech w piersi, tamuje wyrazy, budzi nieznane jakieś dreszcze, rozkoszne i święte.
Bo tak owiewa serca ludzkie dziwne tchnienie Tatr.
Patrzeli długo.
Niewiasty pierwsze ocknęły się i poczęły szeptać między sobą.
— Tak bliziutko sie zdaje, choć to przecie mile...
— Kto hań zdole wyjść na takie ściany?
— Na takie turnie ociesane...
— A przecie ludzie idą.
— Chyba po swoją śmierć! Bo trudno, żeby ich Bóg uchronił i strzymał w powietrzu...
— Ale to góry, góry!
— Na całym świecie może takich nima...
— Skąd one sie tu wzięły? Powiadają, że skały rosną. Odkąd one muszą róść!
— To nie wiecie o tem — szepnęła Zośka — jak święta Kunegunda... Ale to wam po drodze, idęcy, opowiem, żeby i Franek słyszał.
Spojrzały na niego.
Stał obok, zadumany, z zaplecionymi rękami na piersiach i patrzał ku Tatrom... Oczy, jak lunatykowi, błyszczały szeroko, i źrenice świeciły iskrami. Po twarzy jego bronzowej migały często płomienie łyskliwe, i krwawiąc ją na jedno