Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom I 115.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zadumę Franka, nachodzącą często, przerywała Hanusia ciągłem trzepotaniem. Ale on był rad temu i nie chmurzył czoła, bo czuł, jak przy tym trzepotaniu ptasiem rosną mu skrzydła niewidoczne i orlej nabierają mocy.
— Hej! Żeby tak polecieć... Ale razem z nią! Dziwowaliby się ludzie, dziwowały ptaki.
Dziwowałyby się pewnie wszystkie trzy niewiasty, choćby szedł prosto po tej ziemi, jak idzie, ale jeno myśli swoje otworzył przed niemi. Może kiedyś opowie te cuda Hanusi, ale aż ją nauczy myśleć po swojemu, bo, inaczej, parsknęłaby mu śmiechem prosto w oczy, abo stanęła zdumiona, jak sarna, nie wiedząc, czy się trwożyć, czy radować w sercu.
Szli długi czas po trawie miękkiej, zczerwienionej od słońca, które się poczynało krwawić na zachodzie.
Dochodzili już do Tobołowa, kiedy Franek, idący na przedzie z Hanką, obejrzał się za dwiema niewiastami, ostałemi w tyle, i zawołał ku nim głośno:
— Pospieszcie się! Ujrzymy jeszcze przed zachodem Tatry...
Nie czekali na nie długo, bo wnet się złączyły i ruszyła dalej gromadka młoda, razem, raźno i ochoczo.
— Na Obidowcu widać ludzi — spostrzegła Honorka.