Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom I 076.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ręce i obejmowała go za szyję, przeginając się i turlikając białymi ząbkami, jakby paciorki szklane przesypywał po zgładzonych kamykach w roztoce. Gorąc uderzał mu do głowy i zamgliwał oczy. Uciekał od niej ugorami prosto ku chałupie. Obejrzał się — a z dołu, z cichych roztok pełzała za nim, wyciągając ku miedzom włosiste, szare łapy — kosmata, czarna noc... Umykał przed nią i spotkał w sadzie przy chałupie... dziwaczne spotkanie... Jak on to obojętnie tłómaczył... Niechcęcy — powiada — zajrzałech w okno, czy sie świeci, co tam ludzie robią...
— Prosta ciekawość... Uwierzyłoby stu ludzi... powinni wierzyć! Wierzą w bajtki sto razy więcej warte śmiechu...
Otrząsnął się i podniósł głowę, zdało mu się bowiem, że ktoś za oknem płacze. Ale nie. To wiatr porywa śpiew daleki i przeciąga w płacz. Słuchał, oparty na łokciu, i oczy mu się uśmiechały do znajomej melodji z dziecinnych swoich lat — a twarz rysowała się ostro na pościeli i drgała żalem, gorzkim, żalem nad czyjąś niedolą.
Wiatr uderzał o szyby i zawiewał śpiew daleki, wyraźne słowa...

»Oj, sługował ci ja, Zosiu,
Bez niejedną wiosnę —
Powiadałaś: »Bedę twoją,::
Jak ino urosnę«...