Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom I 072.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie mam, nie, ani chwilki! Bywajcie zdrowi, a wybaczcie, a nie dziwcie sie niczemu na świecie...
Ścisnął dłoń Rakoczego i pomknął sadem na ogród niedawno skoszony. A gdy cień jego znikł w chodniku, pomiędzy zbożami, zastanowienie litosne objęło serce Franka.
— Niczemu sie nie dziwię, ino temu, za co ten człowiek pokutuje...
I przez krótki czas, gdy obchodził chałupę dokoła, by do drzwi trafić, przybaczył sobie nie tak dawne lata, gdy ten mały człowieczek był u nich w chałupie, jakoby swój. Pracował przez dzień, a wieczorem siadał i, patrząc w Zosine oczy, opowiadał bajki, albo śpiewował pieśni, jakich nikt nie umiał. Od niego to, dzieckiem jeszcze będąc, ponauczał się Franek śpiewów, które mu po dziś dzień w pamięci grają. A odkąd zapamiętał, zawdy wszyscy w chałupie nazywali go Jasiem, ludzie zaś po wsi mieli go za głupiego. Mały był już od czasu i nijak nie mógł róść, podobnie, jak ten smreczek, gdy mu się w młodych latach zerwie zielony wierch. Z latami, kiedy inni starzeli się — on smutniał, i wiecznie jednakową pacholęcą zachowywał twarz.
— Ktoś winien skonu skarlałego smreczka, ktoś, co zielony oberwał mu wierch...