Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom I 057.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

blizko, bo inaczej nie ustałbych długo w jednem miejscu...
— O zaś! A jakby mnie kto okaliczył... bo+lałoby ciebie?
— Ja by cię tknąć nie dał! Pogruchotałbych takiego na miazgę...
— O ratunecku! Nie bądź-że też smrekiem, nie bądź, i ja niech jedlicą nie bedę.
Śmiali się i marzyli o sobie przecuda. Franek zabaczył o swojem odejściu i długą jeszcze chwilę czernił się przy płocie. Z jabłoni poznikały już słoneczne białe kółka, po liściach latające. Cień od okołu padł i zakrył słońcu gęstą zieleń drzew i trawnik sadu.
— Oj, trza mi iść... — pomyślał wreszcie Franek i westchnął ciężko nie lekko.
— Jeszcze chwilkę... chwilusię! — prosiła Hanka.
— Co mi dasz, jak ostanę?
— Dam ci jabłek i... czego się śmiejesz?
— Śmieszno mi, że wy nas tak jabłkami raczycie. To musiało już z matki na córkę przechodzić od praprababki Ewy. No, ostań z Bogiem, a nie kuś ludzi nadaremno.
— Franek! Mam ci jeszcze coś powiedzieć...
— No?
Parsknęła śmiechem, gdy się wrócił, i huśtała się przed nim zalotnie, wieszając ręce po konarach za płotem.