Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom I 030.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ziemi, zastanawiając się głęboko nad słowami ojczaszka swego.
Długi czas nie było słychać nic, jeno sapanie Suhaja coraz cichsze, brzęczenie senne much na okopconych szybach i jednostajne, drobne pykanie z krótkich fajek. Dym rozsnuwał się po izbie szaremi smugami. Promienie, spadające z okna na podłogę, drżały, jak wyciągnięte na wietrze pasma sino-białych włósień. Gazdowie, siedzący na długich ławach i pykający drobne dymy z mosiężnych fajeczek, zdali się być rzędami osędziałych jałowców, z których każdy, podpalony, zgasł i dymi jeszcze.
Wreszcie najmniejszy z rodu Sołtysów, Szymek, wyjął fajczynę z ust i splunął przez zęby na podłogę. Poczem spojrzał dokoła po zebranych i odezwał się niedbale:
— Dyć rada taka: niech ociec Suhaj dobiere z pośród gazdów jednego i bedzie. A jak nie, to my se uważmy, kogo dobrać...
— Słuszna rada! — przyświadczyło paru.
— Sprawiedliwa! — dodali insi.
— Hej! — przykiwnęli ostatni. — Niech już bedzie, jak bywało dawniej.
I uważając radę za skończoną, patrzeli na Suhaja, co powie. On zaś, nie dając długo na się czekać, rzekł:
— No, dyć dobrze. Sam najlepiej wiem, jak bywało. I mogłoby tak na wieki zostać, po wsze