Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom II 218.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Potem już sam plan ich zajmie. Najgorzej z początku. Kto wie, w jakich są ku mnie usposobieniach...
O tem poprzód nie myślał ani trochę. Teraz go to zaniepokoiło. Tak dawno ich nie widział...
Myśli jego przerwał krzyk i klątwy, wylatujące z blizkiego osiedla. Ze słów, ku drodze doleciałych, dowiedział się, że chłopiec jednego z gazdów złamał szczep w sadzie drugiego, ten go sprał — i o to piekło. Zwykła, sto razy znana historya. Frankowi jednak nie była teraz tem, czem dawniej: nie dającym się zmienić, smutnym obyczajem.
— Za rok bedzie inaczej! — pomyślał z radością — bo drzewa bedą wszystkich i każdego. Przeto każdy bedzie je ochraniał.
Ta uwaga po drodze wprowadziła go w plan cały pożytków, jakie widział niedaleko w obmyślanej gminie. I na nowo już po setny raz przechodził myślą swoje darzące dobrem, ukochane dzieło.
— Nareszcie sie uwidoczni...
Myśl, że jest tak blizkim celu, płomieniem go obiegała. Gorączka go pchała naprzód — szedł wartko i coraz prędzej. Na nic dokoła nie zwracał uwagi, był całą bacznością w sobie i u wójta. Już tam wyobraźnią bawił, już mówił, już się zapalał, i znowu napowrót w siebie po tem myślowem wyczerpaniu wracał.