Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom II 115.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

woły po polanach. Było to życie! Jakieś dziwnie lekkie, pełne swobody i beztroski. Szukał pamięcią w załonionych latach i nie napotkał tak szczęśliwych chwil, jak te, przebyte za młodu na halach. Tak się przypominały, jak te łąki, wygrzewające się leniwie w słońcu. Widzi je dobrze, i tęsknotą wyrywa mu się ku nim dusza. Hej! Żeby się to wróciły...
Baczy — nieraz i miesiąc nie pokazał się w chałupie. Za dnia chodzili z wołmi po trawiastych zboczach, a nocą legowali w kolebie na liściach buczyny. Ziemniaki piekli pod jedlami, a gdy żywności nie starczyło, to zbierali dziki agrest kosmaty i bukiew. Lasy były nieprzebyte; nieraz tydzień szukali wołów zaginionych. Jakaż była radość wielka, gdy je nadeszli leżące w powalonych trawskach leśnych, że im jeno rogi duże wystawały z traw.
I tak pędzili żywot lekki bez obzierania się na potem. Ze sobą byli zawdy w zgodzie; jeden drugiemu rad woły przywrócił, i każdy nie zjadł nic bez towarzyszów. Gdy im się zadużo siły nazbierało w sobie, wtedy rąbali siekierami kłody lub ścinali twarde buki, żyłowate w środku, i darli je na łuczywo podczas leniwych słot. Raz ktoś wypatrzył tak hrubego buka, że go czterech nie mogło rękami obstać; to go trzy dni ścinali, nim legł. Albo też, co najczęściej, brali się za pasy i siłowali się po dwóch na