Przejdź do zawartości

Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom II 106.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Te zdarzenia jednak przeszły, jak coś powszedniego, nie ostawiając w jego sercu trwałego wrażenia. Przez oddalenie zszarzały i zeszły z jego pamięci.
Żył, jak w zaczarowanym kraju, śniąc jeno, że żyje. Całą uwagę jego pochłaniała myśl o minionej niedzieli i tej, co ma nadejść. Zatapiał się coraz bardziej w beztrosce leniwej i rozmarzał wyobraźnię rozkoszą kochania. To było jego snem i jawą i całem myśleniem. Jakiś urok czarowny padł na jego oczy i zamglił mu je tak doznaku, że nic nie mógł wyraźnie widzieć, prócz jedynie postaci ukochanej Hanki. Wszędzie za nim szła, zastępowała świat cały i nagością jaśniała przed nim, jak różowy wschód. I byłby się Franek uśpił pod promieniami jej ciała, gdyby nie przypomnienie, które go zerwało i obudziło moc czuwania, zaostrzając oczy.
Oto w jedną niedzielę, popołudniu, nie mogąc się doczekać Hanki na polanie, poszedł po wierchach dla rozrywki i zaszedł niewiedzący na szczyt Turbaczyka. Wierch ten górował nad inszymi, i widać było zeń dobrze wszystkie polany naokoło.
Franek stanął na szczycie i rozglądnął się. Naraz zadrżał i pobladł ze wzruszenia... Przed nim blizko, tak blizko, że prawie ręką sięgnąć, łysiało Czoło Turbacza, a na niem czernił się kamień.