Przejdź do zawartości

Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom II 093.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

myśli; poczynały pomału wyzierać oczami i psuć zabawę dziecka. Wtedy widział, co przódy, ślizgając po grzebieniach fal, nie zauważył, że woda odbija niebo i maluje je na dnie, w niezmierzonej głębi.
— Taksamo tam, na dole, po niebieskich polanach słonecznych idą, pasęcy sie, baranki czyste... Tak samo po błękitnych jeziorach powietrznych pływają lśniące łabędzie... bez końca...
Zdało mu się raz, że siedzi na krawędzi ziemi — bezmiar powietrzny u stóp i nad głową — zawieszony na cyplu duchem nieciężącym, na krańcu wystającej nad otchłanią skały... Przeląkł się, aż dech zaparł od lęku i trwogi i, przerażony, cofnął się od brzegu. Chcąc oczy upewnić całkiem, że na ziemi stoi, rozglądnął się dookoła i nabrał spokoju w serce, aże poweselał. Przybaczył sobie zaraz, że w młodości opowiadano mu o jednym człeku, który chciał widzieć grzmot. Bóg go za tę ciekawość dosadnie pokarał. Ujrzał ino ucho grzmotu i padł na miejscu nieżywy; tak się przestraszył. Zbaczył sobie to Rakoczy i pomyślał w sercu, że i on mógł paść, rażony strachem, gdy ujrzał ucho nieskończoności.
— A nawet nie całe ucho, ba! nawet nie włos...
Bywało, gdy go tak bezmiar przydusił ku ziemi, odginał się niby smrek wichrem przyłamany, rozprostowywał zwolna ducha i pod-