Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom II 066.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Bo ciebie nie było...
Nie spodziewał się Franek takiej odpowiedzi. Myślał, że powstanie z krzykiem, z niewieścią urazą i pocznie bronić swobodności swojej... »Cóż mi to nie wolno — powie — tańcować z kim zechcę?« Miał już na to słowa gniewem jarzące, jak iskry rozdmuchiwane wiatrem w spopielonej watrze. I teraz wszystkie pogasły odrazu, jakby je nagły pozalewał deszcz. Ona, jak dziecko, które czuje przewinienie swoje, broni się cichym wyrzutem: »Bo ciebie nie było...« I cóż tu na to powiedzenie rzec?
Hanka zaś mówiła dalej:
— Takeś mnie ostawił, jak ten pasterz głupią owcę na ugorach w nocy. Ani światełka, ani głosu, ani znikąd nic. Myślałach, żeś już o mnie doznaku zabaczył...
I po licach jej poczęły staczać się, jak tarki, siwe, w świetle księżyca migocące łzy.
Zachwiał się Franek, obaczywszy płacz. Żal naremny potokiem spłynął w jego serce i uderzał o brzegi spienionymi nurty. Ostatki gniewu, litość i miłość bezmierna walczyły w nim, i żadne zwierchować nie mogło. Patrząc na jej łzy, cierpiał i bolał okrutnie, a przecie tego nie chciał jej powiedzieć. Gdzieś na samem dnie serca rwała się, jak pies z uwięzi, chęć torturowania, dręczenia jej i siebie podwójnie za jej ból.