Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom II 034.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Wierzcie mi, moiściewy — począł się tłómaczyć — jaby was tu nie napastował, nie, ale mi ognia brakło...
— To czemużeście odrazu nie przyszli?
— Kiedy tak... Myślałech se, że to wnet ustanie. Że to może jako przetrwam... A ono nie i nieporada doczekać sie końca.
— Kanyżeście nocowali?
— Hań, w jedli, pod Czeską... I godne było jeszcze spanie, pokiela w środku było sucho. Bo jedla hruba, wypróchniała doznaku na wewnątrz. Ale jak zdołu namokło i z góry poczęło kapać, to już nijakim sposobem nie dało sie wybyć. Telo płaci, cobyś i na deszczu stał, jednako zmoczy.
Obracał się przy nalepie, susząc się dokoła. Para z niego szła, jak dym z pniaka zwilżonego słotą, gdy się go zatli od wnętrza wywietrzałą hubą. Skoro się już osuszył, cofnął się ku ścianie i, stojąc w milczeniu zdala, śledził oczyma ziemniaki, które Franek mieszał w ogniu bukową gałęzią. Widząc to, Franek poprosił go zaraz, aby sobie wybierał, które się upiekły. Ale Djabeł się ociągał.
— Cożby wam ostało?
— O mnie sie już nie turbujcie. Przecie nie ostatki...
Wtedy się zbliżył nieśmiało i począł wyjmować. Nie wybierał, ani szukał, które upie-