Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom II 031.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dumając nad tem, winił wszystkich, cały świat w dole ostały. Ale i jemu sumienie nie dało spokoju. Już tyle zbrodni w swem mniemaniu popełnił w tym lesie, że nie wierzył, aby odtąd mógł spokojnie sypiać. Chodziły za nim wspomnienia bolesne, nie mógł się im nijak ognać. A jedno najbardziej go trapiło. Była to pamięć smutnego wypadku, jaki się zdarzył raz przy starej jedli.
Ścinał ją długo, a nie postrzegł, że u samego jej wierzchu w rozłożystych gałęziach było gniazdo orle; dopiero, jak gruchnęła na ziemię, obaczył; wypadły zeń pisklęta, na miazgę stłuczone. Żal mu ołzawił serce na ten widok, ale jeszcze większą uczuł żałość, gdy po niejakim czasie zleciała orlica i, kołując ponad lasem, szukała oczyma gniazda. Skoro dojrzała nieszczęście, wydała krzyk dziwny, ścinający przestrachem krew w żyłach człowieka. Zdawało się Frankowi, że mu na łeb spadnie i wdziobie mu się pomstą do samego mózgu. Stał w niemem oczekiwaniu, jak po wielkiej zbrodni, gotów ponieść wszelką karę i największą, byle nie czuć w sercu swojem winy. A orlica, gnana bólem, wzbiła się wysoko i, kołując nieustannie, krzyczała, jak dziecko, jak małe niemowlę człecze, kiedy się w płaczu doznaku zapomni.
— Uli! Uli!
Słychać było ten lament przez cały dzień,