Przejdź do zawartości

Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom II 025.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

two, szczęśliwość przy sobie. I dnia jednego, przypołudnia, idziecie do lasu, aby rodzinie swojej przynieść jagód, abo korzeni jakich do jedzenia, abo jeszcze co. Raptem słyszycie zdaleka huk straszny. Z bijącem sercem pędzicie napowrót — i cożeście zastali w miejscu swojej chaty? Pustkę... pagórek rozsypanych gruzów. A tam w kołysce były dzieci... i matka przy nich...
Zaprzestał. A spoglądając w górę obojętnie, poszepnął zcicha:
— Co tu gniazd po drzewach...
— Człeku! — zawołał Franek. — Chyba cię piekło posłało na to, byś mnie kusił... Ja tę ubocz muszę ścinać i muszę ją wyciąć, choćby djabeł na djable jechał! To nic nie pomoże...
Stała się rzecz niespodziana. Ten człowiek starawy, bo już mocno siwe włosy miał nad śniadem czołem, przychylił się Rakoczemu do kolan i objął nogi jego drżącemi rękami.
— Ja was proszę, nie tnijcie... Niech ta ubocz stoi. Bo kanyż sie zwierzyna zachroni przed biedą? A i człek czasem potrzebuje dachu...
Podniósł głowę i spojrzał, a w jego zielonych oczach tyle było smutku, co w jeziorach spokojnych po zachodzie. Bruzdami twarzy zoranej i zastygłej, jak rola na suchu, toczyły się powoli dwie błyszczące łzy.