Nie czekając odpowiedzi, uścisnął Frankowi ramię i odszedł prędko. Z oddali, z po za smreków obejrzał się jeszcze, i Franek dojrzał w jego twarzy tensam wyraz dziwny: śmiechu pomieszanego z przestrachem.
— Ma coś nieswojego...
Ile razy, idąc w górę, mijał tę dolinkę, zawdy mu się wychylała ta twarz z po za drzewa; ale nie mógłby przysiądz, czy ją widzi naprawdę, na jawie, czy mu się ino tak przezdaje w oczach.
Inszym razem ciekawsze miał jeszcze spotkanie. Było to w czasie, kiedy, pokończywszy przyrządzania różne, zabrał się do ścinania uboczy. Ledwo obalił pierwsze drzewo, i echo jeszcze nie zamarło w lesie, gdy wypadł ku niemu z gąszcza nieznajomy człowiek i, chwytając go za rękaw, zawołał z rozpaczą:
— Co robicie?! Zastanówcie sie, przez litość, i miejcie sumienie... Czy nie widzicie, czyście ślepi, kielo-ście zamieszania sprawili, to drzewo ścinając? Żywina bez pamięci ucieka przed siebie, a ptactwo lata w kółko, jak zwaryowane. Nie słyszycie tych płaczów, tych lamentów strasznych? Co ono was tak ogłuszyło pieknie?
Franek się zdumiał, zastanowił i obejrzał w koło.
— No dyć patrzcie — powiedział niezna-
Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom II 022.jpeg
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.