Przejdź do zawartości

Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom II 019.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

żyli, prócz niego, i ludzie. Nigdy nikany ich nie zaszlakował, nie mógł nijak przypuszczać, żeby się tu kryli. A przecie...
Raz szedł w górę uboczą i napotkał człeka, który klęczał w dolince i, przyłożywszy ucho do ziemi, nadsłuchiwał. Takby go był naszedł zblizka, ale ten, posłyszawszy kroki z dołu, zerwał się i uskoczył za najbliższe drzewo; stamtąd wyjrzał niebawem, a twarz Frankowi zdała się znajomą, jakby ją gdzieś był przez sen widział. Był w niej i śmiech i przestrach — w połączeniu ciągiem. Włosy rozwiane, spadające ku wązkim ramionom, usta rozwarte śmiechem dziwnym, oczy, jak dwie błyszczące kule, przerażone, wielkie. Musiał go już kiedyś widzieć, ale sobie nie mógł zbaczyć, gdzie i w jakim czasie.
— Coż wy tu robicie? — spytał, nadchodząc ku niemu.
Człek, bo inaczej trudno go nazywać, nie odrzekł nic na te słowa, ino się roześmiał szerzej, a równocześnie prawie z oczu wyjrzał większy strach. Skoro Franek, mniemając, że się z nim nie dogada, chciał się zabierać dalej, wtedy ten podszedł ku niemu i tajemniczo szepnął:
— Jest!
I wskazał ręką na dolinkę. A gdy widział,