Strona:PL Władysław Orkan-Komornicy 160.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zapiął rękaw haftkami na końcu, podniósł ramię i wsunął spowite dziecko do rękawa.
— Poniesę cię, jak kukiełkę z jarmaku... Zadziwi sie ta Hanka! Pódźmy, bo już późno...
Otworzył drzwi — na polu ciemno, mgła, drogi nie widać...
Kozera się przeżegnał krzyżem świętym i ruszył po omacku... Nogami macał chodnik i szedł prosto ku jezdnej drodze — na Koninki...
— Kanyż ta ten gościniec? — mruczał. — Ja ku niemu, on mi z pod nóg ucieka... Myślisz, że cie bedę prosił, cobyś mie poczkał? Juści! Kozera huncfot, pijak, ale sie nie bedzie dródze kłaniał...
I poszedł prosto przed siebie, zapadając w śnieg po kolana. Przysiągłby, że dobrze idzie, że go sam instynkt do domu zaprowadzi... Całą drogę mówił do dziecka, a gdyby dziecka nie miał, sprzeczałby się sam ze sobą, jak zawdy.
— Idziemy se, — mruczał — idziemy prościutko, jak sie patrzy.. Po co mamy nakładać drogi, kiedy możemy sprościć... prawda Tomuś? Jakże ci tam w rękawie — cieplutko? he?... Widzisz, pamiętaj, jakiego masz dziadka! Szanuj go! Nie poniewieraj! Bo drugiego takiego nie najdziesz, choćbyś sie dziesięć razy urodził... Wiedz se! Szanuj go, szanuj! I nie opuszczaj aż do śmierzci... Wnetki urośniesz... bedziesz widział! Ja ci to przepowiadam... Sprawię ci chazukę, jak sie patrzy, drobniutko wy-