Strona:PL Władysław Orkan-Komornicy 151.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ujął ją wpół i dźwignął. Spodnice się podniosły i Kozera dojrzał pod kolanem szeroką ranę, z której ściekała krew strumyczkami ku piętom.
— O, nic to! — szepnął. — Szczęście, że nieszczęścia nie było... O to nie trudno... Mógł zwalić w łeb, albo kany... Co ja tu z tobą zrobię? Juści trza cię zanieść do izby... bo jakże?
Wziął omdlałą na ręce i poniósł powoli ku chałupie.
— Widzisz! — mówił idęcy. — Jak cie ma trafić, to cie trafi... Trza było uciekać do ostatka... Okulawili cie żebraku... Bóg świecił, że sie ino na tem skończyło... Masz gorąco Panu Bogu dziękować, jak sie obaczysz... Bo to szczęście, co rzadko po ludziach chodzi... wierz mi dziecko!
Nie wierzyła, bo nie słyszała nic, przewieszona w omdleniu przez lewe jego ramię.
Wszedł z nią do sieni i pchnął drzwi nogą do izby, a stając w progu, zawołał:
— Hanka! Wyłaź!
W ciemnym kącie na łóżku coś się poruszyło.
Kozera podszedł bliżej.
— Wyłaź, padam ci, z łóżka, bo umartą niesę... rozumiesz?!
A gdy to nic nie pomagało — przytrzymał jedną ręką Zosię, a drugą szarpnął brudne okrycie na łóżku...
— E rusz-że sie ty suko! — wrzasnął.
Hanka zaskuczała cicho i zwlokła się z po-