Strona:PL Władysław Orkan-Komornicy 139.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To la siebie żyją... Idź i klęknij. Zmów pacierz, żebych sie obaczyła...
Klękała Zosia przy skrzyni i mówiła wyuczony paciorek. A gdy się jej to za mało zdawało, od siebie dodawała prośby, takie proste i rzewne, że chora, słysząc to, łkała na pościeli.
Z ufnością wielką oczekiwała Zosia dnia, w którym mama wstanie... i nie mogła się doczekać. Może jutro, pojutrze! Mijały dni za dniami, a polepszenia z nikąd nie było widać...
Chora coraz częściej zapadała w omdlałą senność. Nie widziała nic dokoła siebie, nie poznawała Zosi, która stawała przy łóżku z otwartemi szeroko oczami.
Niekiedy wracała jej przytomność, a za nią gorzkie myśli pchały się ciżbą, dręcząc ją boleśnie i bardziej, niż sama chorość...
— Nikt mnie tu nie odwiedzi, nikt nie poratuje... Tak mi już przyjdzie w opuszczeniu doczekać końca. Napróżno ku drzwiom patrzę, nikt nie zajrzy! Świat sobie żyje, ludzie mrą...
O Jagniesce przestała myśleć. Kto wie, kany sie podziała? Za to o Józku myślała często z bólem serca.
— Wychowaj dziecko na pociechę... dokładaj sie wszelkiemi siłami, troszcz, żeby mu było jaknajlepiej! Sercebyś wyjął la niego, całą duszę... A jak cię chorość zaskoczy, Boże ratuj! Ty matko leż na pościeli... nie zajrzy! Przychodzi czas na