Strona:PL Władysław Orkan-Komornicy 123.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czało, a wychodząc — konewkę cisnął na próg z taką siłą, że ino dągi zostały, rozsypane.
Uspokoił się wreszcie, ale niezupełnie. Chodził po osiedlu i szukał, sam nie wiedział — czego.
— Komornicy! psie dusze! Oni temu winni! Ściągali go do siebie... Słuchał ich ten huncfot! Ale ja kiep, żech cierpiał tych dziadów przeklętych!... Ten z Pesztu mu naschlebiał, naobiecował... i usłuchała gadzina! Bo jak taki? Rozumu ni ma za pół centa. Psie dusze! Nie daruję! Chałupę ozwalę! Niech umarzną! Niech skrepną!
Zrobiłby to może, ale wcześniej. Teraz ino klął i pomstował, aż rozlegało się po całej wsi... Ludzie wiedzieli, że to już ostatki gniewu. Najgorszy wtedy, jak nic nie gada — powiadali...
I do izby Margośki dolatywały przekleństwa starego. Przerażone, słuchały przez okno głośnych przezwisk...
— Co onemu? — szepnęła Jagnieska.
— Musiał Wojtek pojechać... Juści, że tak... Słyszysz?
— Ale o cóżby na was?
— Dyć on zawdy taki. Stanie mu sie co — to nikt, ino ja winna.
— Nie obezwiecie sie?
— Cobych sie obzywała! Jeszczeby mnie zbić gotów niesłusznie... Po co Boga obrażać?
— Ja mu powiem...
— Siedź-że, siedź, nie wychodź. Wyklnie sie