Strona:PL Władysław Orkan-Komornicy 116.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

środku izby — a choćby i za morzem, to nie cuda! Na sam kraj świata ludzie idą...
— Masz to o czem?
— Pomagałech w kuźni Jaśkowi, toch zarobił. Na drogę mi wystarczy, nie bójcie sie!
— Pozwoli ci to ociec?
— Ęhę, bo sie go bedę pytał, myślicie? Coby mie zbił na odchodnem?... Nie głupich! Dyć by mie chrzestna matko, co dzień prał, żebych nie uciekał... Jak sie rozje na kogo, to na mnie odbije... taki ociec! Radbych wiedzieć, co on też ino z paskiem zrobi, jak mnie nie bedzie...
— Wojtek! — zaleciało z wiatrem od tracza.
— Haźbieta cie woła...
— Trza iść! Jak to słoneczko leci, to strach!... Już śródpołuń. Czuję, że mie ta bicie nie ominie... Ale niech ta! Niech se ociec użyje na mnie, choć ostatni raz...
— Nie gadajże!
— Ostańcie z Bogiem. Ja tu przylecą jeszcze, nim odejdę...
A nachylając się do zadziwionej Zosi, szepnął cichutko:
— Powiem ci cosi na ostatku...
— Teraz powiedz... no, powiedz!
Przytrzymała go za rękę.
— Nie, jaże pódę we świat...
Wydarł jej rękę, której się trzymała, jak pająk drobnymi paluszkami i zniknął w sieni za drzwiami.