Strona:PL Władysław Orkan-Komornicy 087.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Moc Boska! — szepnął sobie, idąc za drugimi.
Margośka stała długo i, patrząc za Józkiem, gryzła trok lnianej łoktusy, którą była zaodziana. A łzy, jak groch okrągły, staczały się po dłoni na ziemię.
Potrącali ją ludzie. Usuwała się machinalnie i patrzała w tę stronę, gdzie Józek poszedł — do światu...
Wreszcie poleciła go myślą Bogu i poszła płaczęcy do chałupy.
Zosia wyleciała naprzeciwko niej, ku wodzie.
— Mamo! kanyż kozy?
— Przedane.
— A Józuś?
— Józuś... — nie mogła mówić, dławiły ją łzy. — Pojechał moje dziecko...
— Ale wróci wnet?
— Wróci.
— Żal wam tych kóz, mamusiu? — spytała, widząc łzy na oczach.
— Podź, podź dziecko. Nie gadaj...
Przyszły do chałupy.
Matka usiadła na ławie i nawet się jej zdjąć łachów nie chciało.
— Jak tu pusto w tej izbie! — szepnęła.
— Nie żałujcie, mamusiu, przydzie jarmak, to kupimy insze i bedzie...