Strona:PL Władysław Orkan-Komornicy 036.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Padają, że Morskie Oko w Tatrach, to drugie od tamtego...
— Może i to być!
— Rycerze jadą! — zaśmiali się chłopi.
Z uliczki, ogrodzonej krzasłami, wyszły naprzód siwe woły, za nimi fura z drzewem, koło niej dwóch parobczaków.
Byli to oba Smreczaki, jak smreki rozrośli; a że każdy z nich dźwignie odziomka na koła, temu ich Rycerzami zowią. Nikt im z Koninek nie dostoi, chyba Sobek... ale i to z wielką biedą!
Wjechali na plac między drzewa, lekko złożyli tramy na ziemię i otarli rękawem pot z czoła. Przybliżyli się na tracz. Woły zostały same.
— Rychło ta dorzniecie? — spytał jeden, przechylając się ku pile, jak topola, wiatrem pochylona.
— Dyć zelżyjcie! — poprosił Romek. — Nie zejdzie nam już długo...
— Do zimy, abo kto wie! — przywarł ich drugi.
— La Pana Boga! cóż to za chłopy ci Satrowie! — zaśmiał się starszy, Wawrzek. — Wożą, rżną i przedają, nikomu sie nie dadzą używić... Pedziałbyś, że gazdowie, abo co, a to ino dzieci swojej matki...
— A ty kto? — krzyknął Romek, najstarszy.
— Wawrzek. Nie wiesz, żeś mnie do chrztu trzymał?
Przy watrze chłopi wybuchnęli śmiechem.