Strona:PL Stefan Żeromski-Pomyłki 045.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Komuś tam z plemienia kaczeńców, czy niezapominajek dopomagał w trudach żywota przy czynnej asyście Dunaja, życzliwie usposobionego dla wszelkich poczynań swego dużego przyjaciela.

W pogodne dni letnie ojciec Antosia wychodził do miasta. Miał wówczas na sobie kapelusz z szerokiemi skrzydłami, archaicznego nieco kształtu, lecz świeży, jakby go wczoraj nabyto w modnym magazynie, paltot wyczyszczony, buty «wyglancowane» ze skautowską dokładnością i finezyą, spodnie zaprasowane według ostatniego przepisu elegancyi. Przechodzień, nieświadomy istoty rzeczy, mógłby był poczytywać wyprostowanego starszego pana za dandysa z przedmieścia, który o swą powierzchowność dba aż do przesady. Antoś zawsze prowadził ojca pod ramię. Byli obadwaj już niemal jednego wzrostu. Szli zawżdy krokiem miarowym, o czemś własnem zcicha rozmawiając, — być może o tych kamieniach, których liczba niepoślednia leżała na drodze, — ażeby snać który z nich nie obraził nogi niewidomego.
Gdy tak pewnego dnia ci dwaj powracali z miasta do domu, doktór Zenon przypatrywał im się ze swego okna. Wzrok jego wszczepił się w tę parę i przez spojrzenie wysunęło się z serca straszliwe żądło zazdrości. Głowa, jakby głaz lity, odwaliła się na futrynę okienną, a wargi szeptały do niewidomego starca:
— I cóż z tego, że jesteś ślepy? I cóż? Idziesz z nim, jakby ze swemi własnemi oczami. Widzisz przez niego. Twoje strupieszałe serce ma w sobie zasadzone