Strona:PL Stanisław Witkiewicz-Na przełęczy 222.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wami, pogarbione w kopce porosłe mchami i szywarem. Potok ledwo szemrze w ogromnem łożysku, powietrze jasne, nasiąkłe słońcem i błękitem, nie drży najlżejszym podmuchem wiatru. W ciszy tej rozlegają się tylko poświstywania straży świstaczych.
Głos ten działa na przewodników, jak ślad zająca na ogary. Świstak, według górali, jest jednym z tych tajemniczych cudów natury, w którego sadle i skórze znajdują się lekarstwa na wszystkie choroby, jakie mogą człowieka trapić.
Więc też, pomimo wszelkich niebezpieczeństw, grożących naszym kłusownikom od luptowskich leśniczych i myśliwców, góral musi mieć świstacze sadło i co rok, w jesieni, kiedy świstaki ułożą się do snu, kto tylko może, idzie „grzebść“ w wirchy.
Napróżno zachowując zupełną cichość, wytężaliśmy oczy: nie mogliśmy dojrzeć żadnego świstaka. Za to po drugiej stronie doliny, u wylotu wąskiego źlebu, zawalonego śniegiem, stał wielki cap dziki. Nasza orkiestra zagrała mu orawskiego marsza. Przez lornetkę widać było, jak skakał z głazu na głaz, przyglądał się nam i strzygł uszyma; — doświadczony widać i znający się na przestrzeni, wiedział, że żadna flinta do niego nie doniesie i nikt go nie zgoni. Poszliśmy dalej, zostawiając go, wypatrującego za nami zza szarej turniczki.
Słońce grzeje coraz mocniej; w kotlinie ostawionej ze wszystkich stron wysokiemi ścianami gór, nie wieje żaden wietrzyk — robi się parno i duszno. Opanowywa nas senność i cięży ołowiem na nogach. Słabsi towarzysze przysiadają często, najczęściej Monachijczyk, którego wełniane trykoty na łydkach, zamszowe majtki i bawarska jopa prażą niemiłosiernie, a podkute trzewiki na nogach, nieprzywykłych do chodzenia po górach, ciężą haniebnie. Co chwila towarzysz nasz niknie za kamieniami i wychodzi ztamtąd z twarzą zdradzającą coraz mniej zachwytu dla gór. Bezustannie też, jesteśmy powtrzymywani w pochodzie nawoływaniem przewodnika, który dźwiga na ramieniu „pana ze zadku,“ t. j. idącego na końcu.
Wlekliśmy się też długo, i dopiero koło południa stanęliśmy w górnym krańcu doliny, pod stromem, zielonem zboczem usypanem kamieniami, po którem dźwigaliśmy się w górę na przełęcz Koprową. Był to najcięższy i najpracowitszy od rana moment, chociaż droga nie była wcale trudną, stromą lub niebezpieczną. Ale w nas, znużenie, noc nieprzespana, upał i potrzeba spoczynku walczyły z postanowieniem wejścia na górę. Było to przystosowywanie się do gór, wytwarzanie szczególnych góralskich właści-