Strona:PL Stanisław Witkiewicz-Na przełęczy 150.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tak muszą wyglądać szczeliny fiordów i ostatnie krańce Laponii. Czuć tu, że jesteśmy blisko tych miejsc, gdzie „zima siedzi...“
Sabała klęka i przytula usta do mroźnej wody. Wszyscy zaczynają wołać:
— „Sabała! Sabała! nie pijcie telo zimnej wody!“
Oburzony staruszek odpowiada z gniewem:
— „Dy ja mam miarę w zębak!“
Odpoczywamy tu i obiadujemy.
Miejsce na „herbę“ wyborne, po wodę tylko sięgnąć kotlikiem; — z czego jednak nakładziono watrę, ognisko, nie przypominam, chyba przewodnicy przynieśli z sobą, z dołu sucharzy i gałęzi kosówki.
Przy ścieżce, wiodącej na przełęcz Zawratu, kładzie się w mchach całe towarzystwo. Bucha dym w górę; pękate torby góralskie rozkładają się na ziemi, i po chwili szklanki z herbatą kurzą się wśród mchu i na białych stołach z odłamów granitu.
Podróżni leżą chwilę w milczeniu, wodząc oczyma po ścianach turni i po błękitnym stropie nieba. Przewodnicy krzątają się, każdy około swego pana. Otulają, okrywają pledami, podścielają mchy, podstawiają poręcze z kamieni. Nalewają wódki, krają chleb, mięso, podają herbatę; — pielęgnują „pana“, jak najlepsza niańka, jak matka troskliwa. Pilnują, żeby się najadł, napił.
— „Pijcież! pijcież!“ — słychać ciągle — Albo: — „Niechże jedzom. E! dy o telim kęsku na Zawrat nie wleziecie! niechże jedzom!“
Czynią to wszystko z taką zręcznością, z tak przyjemną twarzą, tak uprzejmym głosem, że niczem nie zmącą kontemplanacyi turysty, który kończąc swój obiad, zapala cygaro i napół drzemiąc, leży spowity w pled na miękkich kobiercach mchów barwnych, patrząc na dziwne otoczenie i oddychając najpyszniejszem powietrzem, jakiem tylko oddychać można.
Nakarmiwszy i napoiwszy „panów“, raczą się sami „herbą“, niektórzy piją wódkę, większość jej nie używa; jedzą przytem bardzo mało. Po chwili torby ułożone, przewodnicy pykają fajki i gwarzą z cicha.
Orkiestra próbuje strun, — i powietrze zaczyna drżeć dźwiękami góralskiej pieśni.
Cisza pustyni słucha tej nikłej muzyki, której nie powtarzają żadne echa.
Nagle, gdzieś w blaskach słońca, na przeciwnym brzegu kotliny, pokazuje się stado owiec, biegnących na dół, a z niem, ledwo dostrze-