Strona:PL Stanisław Witkiewicz-Na przełęczy 121.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Kręte percie, przedeptane przez owce, schodzą w dół, zboczem potrząśniętem okruchami skał granitowych. Zmiażdżone, pokruszone turnice, wysterkają z ziemi; na ich szarych głazach kołyszą się gałęzie kosówki, niżej, obłamane, zbielałe wierzchołki świerków halnych i krótkie, grube gałęzie ze zrzedniałym igliwiem, okryte, jak wełną kosmykami mchów szarozielonych; jeszcze niżej zwykły, gęsty i silny las świerkowy, zwartemi szeregami pni rudych, ciemni się na podścielisku zgniłego igliwia, potrząśniętego szyszkami.
Las rzednieje, światło wdziera się między pnie i gałęzie; stoimy nad stromem, pokrytem pniami, wykrotami i skałami zboczu. Tam, na dnie, wielka polana, zalana słońcem, leży jak jedwabna makata, obszyta ciemnym aksamitem borów i wyhaftowana srebrnemi nićmi potoku.
Schodzimy na polanę. Przepyszna, gęsta, tłusta i zwarta trawa pokrywa szałasisko. W głębi, wielkie, równe krzesanice skał wznosiły się wysoko na niebo i zataczały się jak mur potężny w prawo i w lewo, ginąc za bliższemi, pokrytemi lasem wirchami. Na lewo z za ciemnych lasów wyglądały wielkie, nagie turnie, jak tułów potwornego zwierzęcia, świecący twardemi, obszarpanemi, chropowatemi żebrami.
Ponad krzesanicami, z pogodnego nieba słońce świeciło na zrębach poziomego szczytu, czepiało się wąskich upłazków i szkarp okrytych lasem; na dnie doliny opar błękitny i nikły zdawał się częścią błękitów nieba; promienie słońca wsiąkające we mglistą tkankę, robiły z niej coś tak powietrznego, że górne ściany krzesanic zdawały się wisieć w powietrzu, jak wielki obłok.
Pogoda, czysty błękit nieba, przepyszna zieloność traw, ciemna i silna zieleń lasów, blaski słońca, rozlewające się po wielkich płaszczyznach pastwisk, promieniejące w potokach, lśniące na głazach, drżące na gałązkach świerków, rozsypujące się w leśnej ciemni; cisza, łagodny spokój i to czyste powietrze orzeźwiają odrazu najbardziej nawet zdrożonego człowieka, i wywołują jakąś niedającą się opanować i usprawiedliwić wesołość.
Potok zarosły glonami miękko i cicho szemrał, spowity w liście kaczeńca i podbiałów, czasem spadał z małej wysokości wąską strugą i ze szklanym dźwiękiem kotłował się wśród kamieni, to znowu płynął cicho, ukryty w trawach.
Brzegiem potoku szedł juhas, młody, silny i rosły chłop w białych, nowych, bogato wyszytych spodniach i nowym, świecącym czerwonemi