Strona:PL Stanisław Witkiewicz-Na przełęczy 018.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Na stronie dwóch urzędników kolejowych wtórowało ogólnemu gwarowi głośną rozmową:
— Ich kann ja nicht, panie dobrodzieju, eine Vorrats Maschine, panie dobrodzieju! — wołał niski i krępy blondyn, grzebiąc energicznie nogą w piasku.
— Ja wohl, panie dobrodzieju, — odpowiadał na to wysoki, poważny i melancholijny brunet z długą, szpakowatą brodą.
Zdaje się, że panowie ci zdołali w sposób wspaniały i oryginalny pogodzić „zdrowy postęp z tradycyą...“
Po drugiej stronie stacyi dwu i jednokonne wozy tłoczą się, jak stado ptaków, tulących do siebie duże, białe grzbiety ociągnięte płótnem. Pod nie wciska się właśnie cały ładunek rzeczy i ludzi wyrzuconych przez pociąg, który, odprawiwszy skomplikowany ceremoniał przepisanych sygnałów, ruszył dalej, wijąc się podnóżami Karpat.
— A rzeczy gdzie? — pyta podróżny, wsiadając do wozu.
— A dy, na zadku! — odpowiada góral, wskazując, wyzierające z pod słomy, kute rogi kufra.

na obidową.
— Dobrze!
Wozy połknęły wszystko, i, ociężałe, kolejno odrywają się od stada, wyciągają się długim szeregiem, jak klucz żurawi, i zaczynają wznosić się ku szczytowi Obidowej.
Droga kręci się w zakosy białą smugą, obrzeżoną ciemnemi stokami pastwisk, lasów i pasami pól kolorowych.
Za każdym zakrętem jesteśmy coraz wyżej — widnokrąg rozszerza się w dal i rosną przestrzenie powietrznej kopuły.
Na prawo ogromna opona mgieł, z której jak kądziel zwisają strugi deszczu oświecone słońcem, — spodem ciemnieje cały jakiś kraj wielki, sięgający w strzępiastą gąszcz chmury — to Babia-góra.
Patrzymy z wysokości w dna dolin, jak ptaki wiszące na skrzydłach.