Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 398.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jony, był czemś w rodzaju marszałka domu, na dzień dzisiejszy.
— Może pan poleci, aby przyspieszyli podanie kolacyi, wszyscy się nudzą.
— Nie może być wcześniej niż naznaczono — odparł poważnie szlachcic, który był już mocno pijany, ale trzymał się sztywno, pokręcał wąsów i zgóry traktował milionerów.
— Pludraki! — mruczał, usługując równocześnie ze skwapliwością.
Wreszcie podano kolacyę w wielkiej wspaniałej jadalni.
Stoły uginały się pod srebrem, kryształami i kwiatami.
Karol siedział przy żonie rozczerwienionej jak piwonia, cierpliwie słuchał toastów, przemówień i tłustych dowcipów, wysyłanych pod swoim adresem.
Przy końcu wieczerzy, gdy ochota wzrosła i humory były szampańskie, musiał się całować i ściskać z tymi grubasami, kapiącymi tłuszczem, którzy jedli jak wilki i pili jak smoki, a potem, gdy pannę młodą czepili, wzięły go pomiędzy siebie różne kuzynki, ciotki i t. p. inwentarz familijny.
Męki prawdziwe cierpiał, bolała go głowa, więc skoro tylko mógł, wyrwał się z czułych, kochających szpon i uciekł do oranżeryi, aby trochę ochłonąć i wytrzeć twarz oślinioną słodkimi pocałunkami rodziny.
Ale trafił nieszczęśliwie, bo zaledwie usiadł na jakiejś kanapce, osłoniętej zielonymi krzewami, zaczęli się wsuwać cichaczem różni ludzie i fabrykanci i rozpraszali się bardzo dyskretnie po gąszczach.
W końcu przybiegł pospiesznie stary Müller i melancholijnie zwracał zbyt obfitą libacyę, na cudny kląb