Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 391.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Oboje mieli na ustach jakieś słowa, ale obojgu brakowało odwagi.
Nina wciąż grała.
Muzyka jakimś szeptem miłosnym, namiętnym, pełnym niespodziewanych wybuchów płynęła od fortepianu i budziła w nich dawne, zapomniane echa.
Ance oczy napełniły się łzami, niewysłowiony żal ścisnął jej serce, zdjęła machinalnie pierścionek i podała go w milczeniu.
Odebrał i również bez słowa zwrócił swój.
Spojrzeli sobie w oczy głęboko.
Karol nie mógł znieść jej łzawego spojrzenia, które go przeniknęło nawskróś i jakby palące zarzewie pozostawiło w duszy, pochylił głowę nizko i szepnął cicho, ledwie dosłyszalnie:
— To moja wina, moja wina...
— Nie, to moja wina, że nie umiem kochać aż do przebaczenia, aż do zapomnienia o sobie — odpowiedziała wolno.
Wstał pomieszany, tak bardzo go zabolały jej słowa, tak się poczuł winnym wobec tej bladej, chorej dziewczyny.
Głęboki, upokarzający wstyd palił mu serce.
Nie mógł znieść jej szlachetnego spojrzenia.
Ukłonił się zdaleka i szedł.
— Panie Karolu! — zawołała śpiesznie.
Odwrócił się i przystanął.
— Niech mi pan poda rękę, nie na pożegnanie, ale na do widzenia — mówiła prędko, wyciągając do niego rękę.
Porwał ją i ucałował bardzo mocno.