Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 299.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Uwielbiam taką dumę, a gdybym był prawodawcą, nakazywałbym ją wszystkim.
— Niktby nie słuchał, bo ludzie są szczęśliwsi przez to samo, że mogą uchodzić przed drugimi za nieszczęśliwych.
— Duży paradoks, ale i duża prawda; człowiek to przedewszystkiem zwierze liryczne, jeśli nie sentymentalne. Nowy Linneusz powinien je zaklasyfikować pod rubrykę: „Gatunek mazgajowatych“. Pomijając to, czy Karol tutaj będzie dzisiaj?
— Nie wiem, nie wiem czy pana Borowieckiego dzisiaj widzieć będę.
Kurowski bystro popatrzył na Ankę, ale twarz jej nic nie zdradzała, prócz spokojnej obojętności.
Przy skończeniu obiadu, który przeszedł nadzwyczaj wesoło, bo i Anka rozchmurzyła się nieco, po usilnych staraniach Kurowskiego przyszła na stół kwestya, gdzie jechać?
— Byle nie do Helenowa, tam za wiele ludzi dzisiaj.
— Pojedziemy za miasto. Szkoda, że niema Trawińskiego, bo zaproponowałbym państwu podwieczorek u siebie. Mam przy chałupie trochę wody i ogrodu, byłoby nam chłodno.
— Daleko od Łodzi? — spytała Anka.
— Boczną drogą będzie z pięć wiorst.
— Prowadzi pan podobno gospodarstwo?
— Jestem wielki pan, bo mam czterdzieści morgów ornego gruntu, ale... ale gospodarstwo prowadzę tylko w fabryce, bo rolnego nie znam i nie cierpię.
— Pan Karol opowiadał mi na wiosnę, że pana zastał przy własnoręcznej siejbie jęczmienia, a nie w laboratoryum, więc?