Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 261.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mówią o nas jest prawdą — zawołał z gniewem stary, przystając przed nim.
— Co ja wiem o tej sprawie, to druga rzecz, w każdym razie przyszedłem do was jak do swoich, jak do porządnych ludzi — powiedział z naciskiem.
Grünszpan spojrzał na niego niespokojnie, popatrzyli sobie w oczy długą chwilę, mierząc się i sondując, pierwszy stary odwrócił głowę i zaczął znowu kląć.
— Ja do niego przychodzę jak do człowieka, jak do kupca mówię: Sprzedaj mi swój plac. A ten pastuch... ten... tfu! żeby jemu się tak wiodło jak ja mu życzę z całego serca, śmieje się i każe mi oglądać swój śmietnik i powiada, że to jest złota ziemia, że to jest rajska ziemia, której nie sprzeda taniej, niż za czterdzieści tysięcy rubli... Żeby ciebie... żeby ciebie prędka choroba wzięła za taki paskudny pysk! Mela, daj dziecko jakich kropli, bo mnie jest bardzo nie dobrze, bo ja się boję, żeby mnie nie było jeszcze gorzej! — mówił do drugiego pokoju.
— Z kim i o co sprawa? — pytał Moryc cicho, nie rozumiejąc dobrze o co idzie.
— Z Wilczkiem. Mądry chłopak. Chce za cztery morgi czterdzieści tysięcy.
— A warte?
— Warte są dzisiaj pięćdziesiąt.
— Place podskoczyły o trzydzieści procent.
— Właśnie i nie wiadomo na czem się to skończy, a stary musi kupić, bo musi fabrykę rozszerzyć.
— No więc czemu zwleka i robi piekło? Za parę miesięcy może zapłacić podwójnie.
— Bo ojciec jest kramarz, on nie może zapomnieć