Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 206.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sła i tak silnie ściskał je, że w twardem drzewie pozostawił głębokie ślady paznogci, a gdy spostrzegł wchodzącego Maksa, podniósł oczy i szedł niemi za jego ruchem, jakim tamten rzucił się do matki, klękając przy łóżku.
— Mamo! mamo! — zawołał trwożnie Maks, dotykając się jej ręki zaciśniętej przy gromnicy.
Baumowa oddychała wolno, długo, bardzo długo. Szklane, wypukłe oczy barwiły się refleksami zórz jak toń wodna, prawą ręką odruchowo suwała po kołdrze, jakby za pończochą, która stoczyła się do ściany i nadzianymi drutami, niby jeż stalowy połyskiwała.
Kucharki i służba klęcząca w mroku pokoju wybuchnęli głośnym płaczem.
— Mamo! — jęknął raz jeszcze Maks i duszę tak mu skręciła żałość, że wybuchnął płaczem.
Chora jakby oprzytomniała, odwróciła głowę i utkwiła szklany wzrok w jego twarzy, gromnica wypadła jej z ręki, a ona stygnącą dłonią ujęła rękę syna i trzymała, uśmiech jakby radości ostatniej przewinął się po sinych wargach, poruszyła niemi, ale żaden dźwięk się nie wydobył prócz chrapliwego, rzężącego oddechu.
Uśmiech stygnął jej na ustach, odwróciła twarz do okna i została tak zapatrzoną martwiejącemi oczami w mroki wieczoru, w ostatnie odpryski zórz, co jak kawały miedzi pływały po szarości nieba i gasły zwolna.
Wiatr powiał po ogrodzie i naginał nizkie krzewy bzów do okien; uderzały kiściami kwiatów i niby fioletowemi oczami patrzyły na stężałą, nieruchomą twarz konającej, której dolna szczęka opadała coraz niżej.
Maks chociaż wiedział, że to już koniec, posłał zaraz z początku po Wysockiego i czekał go z najwyższą