Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 157.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

leczeniu naszych ludzi. Mam na myśli więcej ich dobro niż nasze.
— To wszystko mógł pan powiedzieć bez omówień aż tak dalekich! — szepnął zirytowany doktór.
— A więc panu powtórzę, że my nie możemy się bawić w filantropię.
— Ja zaś, że nie mogę chorych pozostawić tylko zbawczej naturze, że uważam za konieczne pomagać tej naturze, chociażby środkami kosztownymi, że sumienie nie pozwala mi pędzić do roboty, nie wyleczonych jeszcze zupełnie, to mogę od tej chwili opuścić miejsce u panów.
— Ależ doktorze! No, jaki z pana jest człowiek niewyrozumiały. Przecież można o wszystkiem pomówić otwarcie i po przyjacielsku. Pan masz takie zdanie, ja mam drugie. Niechże pan siada, proszę, zapal pan papierosa — mówił Stanisław i odebrał mu kapelusz, posadził prawie na krześle, wetknął w rękę papierosa i podawał zapałki.
— Panie Wysocki, moja córka z panną Grünszpan wracają dzisiaj. Przed chwilą otrzymałem depeszę z Aleksandrowa, chcą żebyś pan na nich czekał na stacyi. — Mówił radosnym głosem Szaja, czytając depeszę.
— Pośpieszyły się panie, bo o ile wiem miały powrócić w niedzielę dopiero.
— Waryatki. — Szepnął Stanisław.
— To jest niespodzianką, bo Mela chce być na imieninach u pani Trawińskiej.
— No, będziesz pan na stacyi?
— Z całą przyjemnością.