Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 154.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Szaja patrzył przez okno na park zalany słońcem i na trawniki skrzące się jak krwawnikami, kwiatami tulipanów.
Stanisław z rękami w kieszeni chodził i pogwizdywał.
— To było wszystko do ciebie, Stanisław — rzekł stary, siadając przy biurku, stojącem na środku pokoju.
— Być może; ale to go kosztuje piętnaście rubli i ze dwa miesiące kozy.
Uśmiechnął się ironicznie i włożył binokle, bo woźny meldował Horna, na którego nareszcie przyszła kolej.
Horn ukłonił się i w milczeniu wytrzymał przenikliwe spojrzenie Szai.
— Od dzisiaj będziesz pan u nas. Müller dawał mi dobre referencye, dajemy panu miejsce. Pan umie po angielsku?
— Prowadziłem w tym języku korespondencyę w firmie Bucholc.
— Będziesz pan to samo robił z początku u nas, później użyjemy pana do czego innego. Pierwszy miesiąc na próbę... co?
— Ale i owszem, zgadzam się — powiedział szybko, dotknięty tą zapowiedzią całomiesięcznej pracy za darmo.
— Pozostań pan, porozmawiamy trochę, ja znam firmę pańskiego ojca.
Ale rozmowę przerwał im Wysocki, który od kilku miesięcy był u Szai fabrycznym doktorem, wpadł jak zwykle pospiesznie i odrazu przystąpił do interesu.
— Niech doktór siada, bardzo proszę — zaczął stary.
Ale Stanisław uprzedził go i usiadł sam, a więcej krzeseł nie było w gabinecie.