Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 060.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gach do późnej nocy. Jaki z ciebie dzieciak, Anko! no, spojrzyj na mnie.
Spojrzała, ale w oczach miała smutek i usta drżały jej nerwowo.
— Przyjadę za dwa tygodnie, dobrze? — powiedział spiesznie, aby ją pocieszyć.
— Dobrze, dziękuję, ale jeśli ma na tem cierpieć fabryka, to proszę nie przyjeżdżać, potrafię znieść i tęsknotę, przecież to nie po raz pierwszy.
— Ale ostatni, Anka. Ten miesiąc zleci prędko, a potem...
— A potem?
— Potem będziemy już razem; boi się tego moje złote dziecko, co? — szepnął czule.
— Nie, nie! bo przecież to z tobą, z panem — poprawiła się rumieniąc i uśmiechała się tak słodko, że miał ją ochotę pocałować.
Zamilkła i rozmarzonemi, zapatrzonemi w siebie oczami błądziła po zielonej płachcie zbóż, co niby wielki rozlew wody kołysany wiatrem, marszczyło się w płowe koliska, w czarniawe gurby, kładło się nad ziemią, powstawało, leciało w tył do ugorów, odbijało się o nie i znowu z chrzęstem uderzało w dróżkę, jakby chcąc się przelać przez tę tamę i rozlać po długim łanie pszenicy nizkiej jeszcze i tak trzepiącej piórkami błyszczącemi, że cały łan był podobny do wielkiego stawu, migocącego miliardami złotych łuszczek.
— Waluś, ruszaj się bestyo! — zakrzyknął pan Adam, bo dochodzili już do szosy.
— Adyć się rucham, jaże mi mokro.
— To już? — szepnęła Anka, spostrzegłszy konie czekające na szosie.