Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 006.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tomek, huncwocie jeden, a zakładaj konia — huknął potężnym basem przez okno na podwórze.
Szarpał mocno wyczernione wąsy i sapał zapalczywie.
— No widzicie go! Smyk jeden, ja mu po ludzku zwracam uwagę, a ten zaraz na mnie, jak na swojego parobka: huru buru! Jasiek, bo mi fajeczka zgasła.
— No, sąsiedzie, bo pan Baum rozdaje karty.
— Nie będę grał. Jadę do domu. Już mam dosyć jegomościnych kazań. Wczoraj u Zawadzkich opowiadam o konjunkturach politycznych, a ksiądz mi zaprzecza publicznie i wydrwiwa — burczał szlachcic, przemierzając wielkimi krokami pokój.
— A boś jegomość, dobrodzieju mój kochany, gadał rzetelne głupstwa. Jasiek, a ty smyku jeden, dajno ogieńka, bo mi fajeczka zgasła.
— Ja gadałem głupstwa! — wykrzyknął Zajączkowski, przyskakując z pasyą do kiędza.
— A głupstwo — odszepnął ksiądz, pykając z długiej fajki, którą mu mały chłopak zapalał, przyklęknąwszy na podłodze.
— A, Panie Jezu Chryste, zmiłuj się nad nami — zawołał ze zgrozą Zajączkowski, rozkrzyżowując ręce.
— Ksiądz dobrodziej jest na ręku — rzekł Maks Baum, podsuwając mu karty.
— Siedm pik — zawołał ksiądz. — Zajączkowski, jesteś na ręku.
— Idę na ciemno — zawołał szlachcic i siadł spiesznie do stolika, ale nie zapomniał jeszcze urazy do ksiądza, bo rozejrzawszy się w kartach, mówić zaczął:
— I jak tu może być co, jak tu ogół może mieć jasne pojęcie o polityce, kiedy jego naturalni przewodnicy są tak ciemni.