Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 293.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wczoraj przyjechał do Łodzi, żeby się przyjrzeć tej swojej przyszłej.
Papa podobał mu się bardzo, Mela go olśniła, a fabryka zrobiła na nim wrażenie świetnego interesu, ale z tem ostatniem się nie wygadywał przed starym, ale przeciwnie, oglądając, robił bardzo obojętną twarz i dosyć pogardliwie przyglądał się gotowym już chustkom.
— Łódzkie! — szeptał, przymrużając oczy.
— Nie bądź pan głupi, to kurantny interes! — powiedział porywczo Grünspan.
Leopold się nie obrażał o zbytnią szczerość, w interesie nie ma gniewu, klepał papę po łopatce i w największej zgodzie powrócili na obiad.
Mela przemęczyła się przy stole i z nienawiścią w sercu słuchała sosnowickich komplementów Landaua i zaraz, jak tylko mogła, uciekła do Róży.
— Pół dnia zyskałam, a co jutro, co później? — myślała teraz, leżąc w ciemności i patrząc na storę, przez którą księżyc siał na pokój zielonawe światło, jakie drżącym pyłem lśniło na jasnym dywanie i na ciemnym, majolikowym piecu. — Nie zmuszą mnie przecież, nie — dodawała mocniej i ze wstrętem myślała o Leopoldzie, o jego wiewiórczej twarzy; przejmował ją wprost fizycznym obrzydzeniem jego głos chrapliwy i wywinięte, zaślinione murzyńskie usta.
Przymykała oczy, ukrywając głowę w poduszkach, aby się pozbyć tego przypomnienia. Wzdrygała się nerwowo jakby, pod obrzydliwem dotknięciem jego rąk zimnych i spoconych, które czuła jeszcze; wytarła odruchowo ręce o kołdrę i przyglądała im się długo pod ten księżycowy brzask jakby z obawą, czy te dotknięcia nie pozostawiły plugawego śladu.